Malwina Zofia (Wisia) Schwieters (Polish)
(15 II 1931 – 6 II 2022)
Historia życia – w skrócie
Autor: Jacek Drecki
Malwina Zofia (Wisia) Schwieters (z domu Rubisz), urodziła się 15 lutego 1931 roku w Sokołowie, w powiecie rzeszowskim, województwo lwowskie. Do wybuchu II Wojny Światowej, wraz z rodzicami, Zygmuntem i Anną oraz młodszym bratem Ignacym, mieszkała w Nisku, a następnie w Rozwadowie, gdzie ojciec Malwiny, prowadził gabinet dentystyczny.
W przededniu wojny, obszarem Centralnego Okręgu Przemysłowego, a więc i Rozwadowem, z ważnym węzłem kolejowym, i pobliską Stalową Wolą, gdzie obok huty żelaza produkowano sprzęt artyleryjski, interesował się wywiad niemiecki. Zygmunt zameldował służbom o spostrzeżonym przez siebie podejrzanym działaniu dwóch nieznanych mężczyzn. Po zatrzymaniu i przesłuchaniu okazało się, że byli szpiegami. Już po wybuchu wojny i wkroczeniu wojsk hitlerowskich, Niemcy dowiedzieli się o udziale Zygmunta w zidentyfikowaniu i ujęciu tych szpiegów. Od tego momentu, Zygmuntowi groziło niebezpieczeństwo aresztowania. Szczęśliwie, został on o tym potajemnie uprzedzony i postanowił „zniknąć”. Razem z rodziną opuścił Rozwadów. Nie spodziewając się uderzenia Armii Czerwonej ze wschodu, udał się do siostry mieszkającej ze swoją rodziną we Lwowie. Dotarli tam, kiedy miasto było już zajęte przez Sowietów. W ten sposób, uciekając przed aresztowaniem i niewolą niemiecką, rodzina Rubiszów znalazła się pod okupacją sowiecką.
Po Bożym Narodzeniu 1939 roku, z listów od babci Malwiny z Rzeszowa, Rubiszowie dowiedzieli się, że stryj Józef (starszy brat Zygmunta), zmobilizowany w obliczu wojny rezerwista i uczestnik Kampanii Wrześniowej, dostał się do niewoli sowieckiej i przebywa w Kozielsku (później zamordowano go w Katyniu).
We Lwowie ośmioletnia Wisia chodziła do szkoły. Warunki życia Rubiszów pogorszyły się drastycznie, kiedy okupacyjne władze sowieckie skonfiskowały restauracje będącą własnością ciotki i jej rodziny, rodowitych lwowian, u których się zatrzymali. W tej sytuacji Zygmunt postanowił wrócić na Rzeszowszczyznę, co wymagało jednak pozwolenia na przekroczenie nowej granicy między Niemcami a Związkiem Sowieckim. Wkrótce nadeszła wiadomość listowna z Rzeszowa, że mieszkająca tam samotnie mama Zygmunta zachorowała i wymaga opieki. Z tym listem Zygmunt postanowił udać się do władz z prośbą o pozwolenie na wyjazd do matki. Jednak Sowieci rozpoczęli już swoją politykę walki z polskością, i Zygmunt, zamiast pozwolenia na wyjazd usłyszał propozycję zmiany obywatelstwa na radzieckie. Propozycję tę uznał za niedorzeczną, i odmówił. Od tego momentu spodziewał się, że Rosjanie mogą go aresztować, bowiem tak czyniono z wieloma osobami starającymi się o wyjazd, oraz z przybyłymi do Lwowa uciekinierami z innych terenów Polski. Przez jakiś czas ukrywał się i spędzał noce poza domem, u znajomych. Po kilku tygodniach, licząc, że może jego sprawa przycichła i zdając się na wolę Bożą, Zygmunt wrócił do domu na stałe. Niestety, nie zapomniano o nim.
13 kwietnia 1940 roku, o trzeciej nad ranem żołnierze Sowieccy załomotali w drzwi mieszkania. Zygmunt ukrył się na strychu, ale zorientowawszy się, że Annę i dzieci zabiorą nawet bez niego, aby nie zostawić ich samych w nieszczęściu, wyszedł z ukrycia. Po rewizji, całą czwórkę ciężarówką zawieziono na stację kolejową i załadowano do bydlęcego wagonu towarowego. Przez kilka dni pociąg ten stał jeszcze na stacji, bowiem „dopakowywano” doń kolejne polskie rodziny. Mimo wojskowej obstawy pociągu, krewnym udało się jeszcze podać nieco żywności na drogę i tak, dziewięcioletnia już Malwina, wraz z rodzicami i młodszym bratem, i wieloma innymi polskimi rodzinami, została deportowana. Rzecz jasna nikt nie wiedział jeszcze, dokąd ich wiozą i jakie są wobec nich plany. W podróży ktoś przez jedyne małe okienko zobaczył mijane polskie słupy graniczne, jechali na wschód…
Miejscem zsyłki rodziny Rubiszów był obóz pracy położony w lasach republiki Maryjskiej, nad rzeką Wietługą, lewem dopływem Wołgi w europejskiej części Rosji, około 700 kilometrów na wschód od Moskwy. Rodzice pracowali przy wyrębie lasu, Malwina zbierała drewno na opał, wykonywała prace porządkowe i opiekowała się młodszym bratem. Z powodu chorób, niedożywienia i ciężkiej pracy zaczęli umierać współwięźniowie. Po przetrwaniu mroźnej zimy, latem 1941 roku przyszła nieoczekiwana nadzieja. Atak Niemców, na swojego dotychczasowego sojusznika – Związek Radziecki (Operacja Barbarossa, 22 czerwiec 1941), umożliwił wznowienie stosunków dyplomatycznych i podpisanie porozumienia między Rządem Polskim i Sowieckim (Układ Sikorski – Majski, 30 lipca 1941) w sprawie uwolnienia obywateli polskich z miejsc zsyłki. Wisia świetnie zapamiętała ten moment:
… Tego dnia, pan Tomasz, dwudziestoparoletni syn państwa Dobrowolskich z Warszawy, wywiezionych tym samym transportem co my, dziennikarz z zawodu, nie mógł pójść do pracy, gdyż walące się ścinane drzewo złamało mu nogę, więc pozostał w pasiołku (obozie). Barak, w którym mieszkaliśmy znajdował się w pobliżu jedynego sklepu skąd odbieraliśmy nasze racje chleba. Rosjanin, który ten sklep prowadził, widząc pana Tomaszka, siedzącego na stopniu przy wejściu do baraku zaczął wymachiwać do niego gazetą. Pan Tomaszek przywołał mnie i poprosił o przyniesienie gazety od sklepikarza. Znając język rosyjski przeczytał wiadomość o wojnie Niemiec z Rosją i o „amnestii” dla Polaków. Przetłumaczył mi tę informację i kazał powtórzyć. Uznawszy, że potrafię prawidłowo powtórzyć, wysłał mnie do lasu, do miejsca pracy drużyn leśnych z poleceniem przekazania wiadomości. Pierwszym napotkanym członkiem drużyny był adwokat ze Lwowa, który po usłyszeniu moich słów, postawił mnie na sągu drzewa, zwołał drużynę i kazał dokładnie, głośno powtórzyć z czym przysłał mnie pan Tomaszek. Mimo sprzeciwu rosyjskiego brygadzisty, przerwano pracę, poinformowano pozostałe drużyny i za dnia jeszcze, z pieśnią legionową na ustach powrócono do pasiołka. To był niezapomniany widok! I satysfakcja z jaką można było powiedzieć „bywszy komendancie” do tego, który nigdy nie zwracał się do nas inaczej jak „bywsza Polsza” i że „wtedy wrócicie damoj, gdy u mnie włosy wyrosną na dłoni”.
Chociaż wiadomości pochodziły z rosyjskiej gazety, komendant pasiołka twierdził, że nic o tym nie wie, złościł się i karał za wcześniejszy powrót z pracy. Dla wyrównania norm roboczych, zarządził też wcześniejszy wymarsz do lasu następnego rana. Dopiero kilka dni później zwołał wszystkich i powołując się na otrzymaną wiadomość oznajmił, że „mamy wspólnego wroga”, Polacy otrzymają dokument „udostawierennie” i będą mogli opuścić pasiołek. Zaznaczył jednak, że lepiej, aby zostali, dostaną więcej pieniędzy za pracę, większe racje chleba, życie będzie łatwiejsze. Wszyscy mieliśmy jednak tylko jedno marzenie – jak najprędzej wyjechać z pasiołka, druga zima byłaby tam nie do przeżycia…
Wraz z innymi uwolnionymi z obozu zesłańcami, Rubiszowie wyruszyli na południowy wschód, w kierunku sowieckich republik Kazachstanu, Kirgistanu i Uzbekistanu, gdzie powstawały ośrodki tworzenia Armii Polskiej. Z braku pieniędzy, wyprzedali niemal wszystkie rzeczy przywiezione ze sobą z Polski. W podróży brakowało wody, żywności, opieki lekarskiej, wszystkiego. W podróży Wisia i Ignaś ciężko zachorowali. W Ferganie byli już tak słabi, że Zygmunt wziąwszy Ignasia na ręce, poszedł szukać szpitala. Niestety zanim tam dotarł, Ignaś już nie żył.
Malwinę uratowała rosyjska lekarka, która przechodząc zainteresowała się dziewczynką nieprzytomnie leżącą w gorączce na walizce przed wejściem na dworzec kolejowy. Zabrała ją do szpitala i wyleczyła.
Polska Delegatura Wojskowa w Ferganie umieszczała polskie rodziny w okolicznych kołchozach. Jednak głód, tyfus i inne choroby, prymitywne warunki mieszkaniowe i ciężka praca na polach bawełny wyczerpywały coraz bardziej.
Na początku 1942 roku, mimo choroby, przyjęto Zygmunta do Armii. Pomógł mu w tym zawód dentysty. Później z dziewiątą dywizją Armią Andersa, pracując w szpitalu polowym, wyjechał na Środkowy Wschód a następnie przeszedł cały jej szlak bojowy kampanii włoskiej, przez Monte Cassino, aż do Bolonii, gdzie zastało go zakończenie wojny.
Anna i Malwina zostały same w kołchozie. Po jakimś czasie przyszło zawiadomienie, że organizowany jest transport dla rodzin wojskowych z Fergany do Iranu. Jednak Anna była zbyt słaba i chora, aby przejść 30 kilometrów dzielące kołchoz od Fergany. Wtedy wybawieniem okazała się jedna z ostatnich posiadanych jeszcze z Polski rzeczy – skórzana walizka. Interesowali się nią Uzbecy, chcieli z niej zrobić sobie buty. Pytali, z jakiej jest zrobiona skóry. Anna oszukała ich zapewniając, że nie ze świńskiej, gdyż nie przedstawiałaby wtedy dla uzbeckich muzułmanów żadnej wartości. W zamian za tę walizkę przewieziono Annę i Malwinę do Fergany. Jednak na transport rodzin wojskowych niestety już nie zdążyły. Dzięki staraniom Polskiej Delegatury, Annę ulokowano w wynajętym pokoju z innymi Polkami w podobnej sytuacji, ale nie było dla niej pracy, a zatem i chleba. Malwinę zaś oddano do rosyjskiego domu dziecka. Wówczas Malwina, gdy tylko mogła być odwiedzona przez matkę, dzieliła się z nią swoją dziecinną porcją chleba.
Szczęśliwie, Anna znalazła zatrudnienie przy produkcji skarpetek dla wojska, a w sierpniu 1942 roku zorganizowano kolejny transport ewakuacyjny, na który zapisano i Annę, i Malwinę. Ku zaskoczeniu wszystkich podróżujących tym transportem, wieziono ich do Krasnowodzka w pasażerskich wagonach Polskich Kolei Państwowych, zabranych przez Sowietów, po inwazji w 1939 roku. Nie obyło się jednak bez dramatu, pociąg wykoleił się i zginęli ludzie, głównie dzieci z wagonu, którym wieziono sierociniec. Niektórzy umierali też podczas kilkudniowego oczekiwania na statek w Krasnowodzku i w czasie przeprawy przez Morze Kaspijskie do Pahlevi (dzisiaj Bandar-e Anzali) w Persji (Iranie). Schodząc ze statku w Pahlevi, Anna i Malwina razem z tysiącami podobnych, skrajnie wycieńczonych, niedożywionych i schorowanych rodaków, dziękowały Bogu za ocalenie z „nieludzkiej ziemi”.
Po kilkutygodniowej kwarantannie, pod opieką personelu medycznego Czerwonego Krzyża, spędzonej w namiotach na plaży, przewieziono większość uchodźców do Teheranu. Tam też znalazły się Malwina i Anna, którą zatrudniono przy polskich sierocińcach. Z komunikatów Polskiego Czerwonego Krzyża dowiedział się o tym Zygmunt i uzyskawszy kilka dni urlopu z wojska, przyjechał z wizytą do Teheranu. Radości spotkania nie było końca. Tylko Ignasia brakowało.
Kilka miesięcy później sierocińce, a z nimi Malwinę i Annę, przeniesiono do Isfahanu. Mimo skromnych środków, braku personelu, podręczników, książek i innych pomocy, utworzono tam polskie szkoły, duszpasterstwo, harcerstwo, a nawet kursy przysposobienia zawodowego, w których Malwina chętnie brała udział. Isfahan oferował też zdrowszy, górski klimat, sprzyjający rekonwalescencji po głodzie i chorobach doświadczonych na zsyłce i tułaczce w Sowietach.
Umowa na irańską pomoc dla Polaków dobiegała końca i w 1943 roku rozpoczęto rozlokowywanie sierocińców w krajach Brytyjskiej Wspólnoty Narodów pozostających z dala od trwających wciąż działań wojennych – w Indiach i krajach południowej i wschodniej Afryki. Z pomocą przyszły też Meksyk, Liban i Nowa Zelandia. W porozumieniu z Zygmuntem, Anna zdecydowała się zapisać córkę i siebie na wyjazd do Nowej Zelandii. Podróż, najpierw koleją a następnie statkami zakończyła się szczęśliwie dotarciem do Wellington, wieczorem 31 października 1944 roku. W pierwszy dzień listopada, 733 sieroty i polski personel opiekuńczy zszedł ze statku i przejechał do specjalnie przystosowanego obozu w Pahiatua. Obóz stał się dla przybyłych małą ojczyzną. Polskie szkoła wszystkich szczebli, od przedszkola do gimnazjum, duszpasterstwo, harcerstwo i przysposobienie zawodowe, wychowanie w duchu patriotycznym – wszystko pod kuratelą Rządu Polskiego w Londynie (na uchodźctwie) i Rządu Nowozelandzkiego.
W miarę upływu czasu, sytuacja międzynarodowa i przebieg wydarzeń wojennych w Europie uświadomił kierownictwu obozu, że tak upragniony powrót do Polski po wojnie może okazać się trudny, lub niemożliwy. Z myślą o młodzieży, szukano nowych rozwiązań, z przygotowaniem do pozostania w Nowej Zelandii włącznie. W 1945 roku Malwinę wysłano do nowozelandzkiej, katolickiej szkoły średniej z internatem, prowadzonej przez Siostry Misjonarki w Napier (Sacred Heart College). Uczyła się tam przez trzy lata, aż do 1948 roku. Anna pozostała w obozie w Pahiatua pełniąc tam rolę bibliotekarki.
W lipcu 1946 roku do Nowej Zelandii przybył zwolniony ze służby wojskowej Zygmunt. Razem z Anną zamieszkali w Auckland w małym mieszkanku w dzielnicy Ponsonby. Wkrótce dołączyła do nich Malwina, która przez ostatnie dwa lata szkoły średniej kontynuowała naukę się w pobliskim St Mary’s College na New St.
W tym czasie rodzina Rubiszów powiększyła się, najpierw, w 1949 roku, urodził się Ignacy (nazwany tak z miłości do zmarłego w Uzbekistanie Ignasia), a rok później Halina. Wszyscy przenieśli się wówczas do kupionego domku w dzielnicy Green Lane East. Nie było im łatwo, rozpoczynali nowe życie w nowym kraju a przywieziony ze sobą dobytek mieścił się w niewielkich walizkach. Anna, piastując dwoje małych dzieci nie mogła pójść do pracy, zaś Zygmuntowi nie było dane powrócić do zawodu dentysty.
Malwina ukończyła szkołę z nagrodą z literatury angielskiej i wynikami gwarantującymi przyjęcie na uniwersytet. Jednak, aby ulżyć rodzicom, zamiast pójść na studia, postanowiła podjąć pracę zarobkową. Chciała zostać bibliotekarką. Niestety, nie była temu przychylna Anna. Obawiała się, że trwająca często do wieczora praca w bibliotece narazi nastoletnią jeszcze przecież Wisię na ryzyko samotnych powrotów do domu po zmroku. Z szacunku dla mamy, Malwina zaakceptowała, otrzymaną jeszcze w szkole, ofertę pracy w banku. Początkowo był to Union Bank of Australia a później ANZ Bank na rogu ulic Queen i Victoria, w samym centrum miasta.
Dopiero po dwóch latach pracy, w 1952 roku złożyła podanie o przyjęcie na studia wieczorowe. Wybrała przedmioty humanistyczne, a jako wiodący – język włoski. Poradził jej ten język Zygmunt, sugerując, że będzie jej łatwej ze względu na znajomość łaciny, używanej w przed soborowej liturgii kościelnej. Kierunek studiów i zainteresowania Wisi nie przystawały do pracy w banku, i mimo że ceniono ją tam, bez żalu przeniosła się na posadę urzędniczki do państwowego urzędu podatkowego. Zmiana miejsca pracy miała ten walor, że nowy pracodawca umożliwiał zwolnienie z pracy (półtora godziny tygodniowo) na studia, bez potrącenia zarobku. Ułatwiło to Wisi uzupełnienie nauki o przedmioty, których nie oferowano w trakcie studiów wieczorowych. W sumie studia trwające normalnie trzy lata, w trybie zaocznym zajęły Malwinie sześć lat. Ukończyła je z tytułem Bechelor of Arts, który pozwolił jej podjąć lepszą pracę w Departamencie Edukacji, jako Doradca Zawodowy (Vocational Guidance Counsellor).
Podczas studiów, zachęcona przez jednego z wykładowców, zaczęła przychodzić na spotkania filozoficznej grupy dyskusyjnej. Tam poznała Patryka Schwieters. Pobrali się w 1958 roku.
Patryk, obok zainteresowań filozoficznych, studiował geografię i specjalizował się w klimatologii. Podjął pracę w stacji meteorologicznej na lotnisku w Auckland. Dlatego na miejsce wspólnego zamieszkania wybrali dzielnicę w pobliżu lotniska – Papatoetoe. Wprowadzili się do nowo wybudowanego domu na Landon Ave nr 31. Mieszkali tam ponad trzydzieści lat. Niestety, cieniem na ich szczęśliwym pożyciu małżeńskim kładła się niemożność posiadania dzieci.
Później, będąc już na emeryturze, przenieśli się do nowego domu na Hillsorough Rd.
Malwina była bardzo cenionym doradcą zawodowym. Pracowała z młodzieżą szkolną i w ramach obowiązków jeździła do szkół w całej prowincji Auckland, aż do Kaitaia na północy kraju.
W roku 1979 nastąpiła reorganizacja państwowych biur doradztwa zawodowego, które przeszło spod kurateli Ministerstwa Edukacji do Ministerstwa Pracy. Malwina podjęła wówczas pracę tłumacza dla Departamentu Imigracji, służąc polskim imigrantom do Nowej Zelandii z okresu Solidarności i stanu wojennego w Polsce (1980 – 1983). Następnie, w 1984 roku zatrudniła się ponownie, jako doradca zawodowy, tym razem pracując już na czasowe kontrakty. Przeszła na emeryturę w 1989 roku.
Przejście na emeryturę pozwoliło Malwinie skierować niemal cały swój czas na sprawy Polonijne. Rozpoczęła ten okres wyjazdem na, organizowany przez Fundację Jana Pawła II, Uniwersytet Letni Kultury Polskiej w Rzymie. Podczas trzytygodniowego kursu zetknęła się tam ponownie (pierwsze spotkanie miało miejsce w Iranie, po wyjściu z „nieludzkiej ziemi”) z księdzem prałatem Zdzisławem Peszkowskim, cudem ocalałego byłego więźnia Kozielska. To od niego otrzymała wtedy ziemię i szyszkę z mogił katyńskich – przyjętą jak relikwię narodową – umieszczoną później w tablicy katyńskiej w katolickiej katedrze Św. Patryka w Auckland. Tablicę, której była współinicjatorką i współprojektantką, odsłonięto w kwietniu 1990 roku, w pięćdziesiątą rocznicę zbrodni.
Malwina od dziecka interesowała się polską historią i literaturą. Oddalenie od ojczyzny zainteresowania te pogłębiały. Odkąd zamieszkała w Auckland zawsze angażowała się w życie lokalnej Polonii. Należała do członków założycieli Stowarzyszenia Polaków, najpierw oddziału organizacji Wellingtońskiej a później – już samodzielnego Stowarzyszenia Polaków w Auckland. Wcześniej jeszcze, chętnie uczestniczyła w spotkaniach wychowanków obozu w Pahiatua, uczących się w katolickich szkołach w Auckland, organizowanych w diecezjalnym ośrodku młodzieży katolickiej w centrum miasta. Była członkiem fundatorem Domu Polskiego w Auckland.
Uczestniczyła w niemal wszystkich inicjatywach patriotycznych Polonii nie tylko w Auckland, ale w całej Nowej Zelandii. Jak wspomniano wcześniej, służyła pomocą nowoprzybyłym Polakom, jako tłumacz. Wielu gościła u siebie. W Stowarzyszeniu była nauczycielką w szkółce polskiej. Stale współpracowała z byłymi żołnierzami Polskich Sił Zbrojnych przy organizacji obchodów rocznic narodowych urządzanych najczęściej w Domu Polskim. Z czasem, jak żołnierze ci odchodzili „na wieczną wartę” sama urządzała okolicznościowe akademie. Wciągała w to młodsze pokolenie polskich emigrantów. Szczególną troską objęła pamięć o zbrodni Katyńskiej. W 1992, przy okazji udziału w krakowskim zjeździe „Isfachańczyków”, czyli wychowanków polskich obozów i szkół dla młodzieży ocalonej z sowieckiej tułaczki w Isfachanie, odbyła bardzo osobistą pielgrzymkę do Kozielska i Katynia, gdzie zginął jej stryj. Było to możliwe dzięki przyłączeniu się do udającej się tam oficjalnej delegacji księdza prałata Peszkowskiego.
Zawsze wspierała pracę polskich duszpasterzy, przez długie lata piastowała funkcję sekretarza i kronikarza Komitetu Pomocy Duszpasterskiej. Była korespondentem wychodzącego w Sydney miesięcznika „Przegląd Katolicki”, pisma wydawanego przez Księży Chrystusowców, gdzie publikowano jej felietony i sprawozdania z życia duszpasterstwa polskiego w Auckland. Wszystkich duszpasterzy darzyła ogromnym szacunkiem.
Od wyboru Karola Wojtyły na tron papieski i niedługo po tym zrywu wolnościowego ‘Solidarności’, a następnie wprowadzenia w Polsce stanu wojennego, doszło do niebywałego zainteresowania opinii światowej sprawami polskimi. Malwina, obok innych przedstawicieli Polonii, zaczęła być zapraszana na różnego rodzaju spotkania, seminaria, audycje radiowe i pogadanki na temat wydarzeń w Polsce w ich kontekście historycznym. Stała się przez to niejako ambasadorem Polski na antypodach i wywiązywała się z tego zadania znakomicie, czego dowodem są liczne zachowane listy z podziękowaniami od nowozelandzkich organizatorów i uczestników tych spotkań.
Na bieżąco śledziła, mimo blokad informacyjnych i komunistycznej propagandy, wydarzenia w Polsce. Z jej udziałem zawiązała się, w środowisku polskim w Auckland, nowa organizacja „Solidarność w Nowej Zelandii”. Przez piętnaście lat organizacja wydawała dwumiesięcznik „Solidarność na Antypodach”, do którego materiały i informację członkowie nowozelandzkiej Solidarności zdobywali nieszablonowymi sposobami, wykorzystując prywatne kontakty z różnych częściach świata.. W jego redakcję silnie zaangażowana był Malwina. Jej krótkie felietony i wiersze często ukazywały się na łamach tego pisma.
Wysiłki na rzecz uwolnienia Polski spod ucisku komunistycznego, wprowadziły Malwinę również na salony polityki Nowej Zelandii. W 1982 roku, razem z innymi działaczami Polonijnymi przyjęta była przez premiera Nowej Zelandii, Roberta Muldoona. Na jego ręce złożono petycję Stowarzyszenia Polaków w Auckland, wspartą ponad 50 tysiącami podpisów, skierowaną do Rządu Polskiego w Warszawie z żądaniem cofnięcia stanu wojennego, uwolnienia internowanych i przywrócenia swobód obywatelskich w Polsce. Petycja, z pełnym poparciem Rządu i Parlamentu Nowej Zelandii, oficjalną drogą dyplomatyczną została przekazana Komisji Praw Człowieka Organizacji Narodów Zjednoczonych.
Odkąd zaczęła pracować, część swojej pensji przeznaczała Malwina na zakup książek. Wydawało się, że jej głód w tym względzie nigdy nie został zaspokojony. Miała ogromny szacunek do słowa pisanego i jak coś wpadło jej w rękę, niczego nie wyrzucała. Potwierdzą to wszyscy, którzy byli kiedykolwiek u niej w domu. Dom ten w połowie przypominał bardziej bibliotekę niż mieszkanie prywatne, tym bardziej, że Patryk też miał swoją kolekcję książek. Zamawiała książki w Londynie, w Paryżu, w Australii, w Stanach Zjednoczonych, w Polsce. Zamawiała, bo polskiej księgarni w Nowej Zelandii nigdy nie było. Interesowała ją głównie historia i literatura. Samych polskojęzycznych, często unikatowych pozycji książkowych zebrała ponad tysiąc. Obok książek prenumerowała również periodyki wydawane w różnych częściach świata, zawsze o profilu patriotyczno-historycznym lub religijnym. Jej pasja zbieractwa okazuje się teraz dodatkowo cenna z punktu widzenia zachowania historii Polonii w Auckland.
Malwina uwielbiała książki, ale sama nigdy żadnej nie napisała. Choć pisała dużo, publikowała głównie artykuły z historii Polski, felietony prasowe, różne sprawozdania, korespondencje i wiersze. Udzielała też wywiadów. Często nawiązywała do swoich osobistych przeżyć, jednak na pełniejszą pracę autobiograficzną, nigdy nie miała czasu. Praca polonijna pochłaniała ją bez reszty. Wydany w 2016 roku w formie książkowej zbiór wierszy Malwiny zatytułowany „Głos serca na drogach życia”, powstał dzięki inicjatywie i determinacji przyjaciółki Wisi.
Na szczególną uwagę zasługuje również szczodrość Malwiny. Zawsze była gotowa do pomocy i ofiar pieniężnych na cele kościelne, niepodległościowe i patriotyczne. Przez lata była oficjalnym kolektorem datków na inwalidów Armii Krajowej. Regularnie we współpracy z biskupem przemyskim Józefem Michalikiem wspierała Polaków na wschodzie. Przesyłała pieniądze fundacjom w Watykanie, Londynie, Polsce, Nowej Zelandii. Organizacje kombatanckie, seminaria duchowne, uniwersytety, niepełnosprawni, sieroty, ofiary kataklizmów, pogotowie ratunkowe, przytułki dla zwierząt, komitety budowy kościołów i różnych pomników, remontów i utrzymania cmentarzy; wydaje się, że niemal każda organizacja czy fundacja charytatywna mogła liczyć na jej pomoc. Większość dotacji robiła wspólnie z mężem, ale były i takie, o których Patryk nie wiedział. Lista obdarowanych, łącznie z niektórymi indywidualnymi członkami Polonii, jest nadzwyczaj długa.
Od czasu deportacji, Malwina trzykrotnie odwiedziła ojczyznę. Dwukrotnie, w 1976 i 1978 roku z mężem, a w 1992 z wellingtońską koleżanką. Jak wspomniano wcześniej, ten ostatni pobyt dał jej okazję do odwiedzenia Katynia. Patryk dowiedział się o tym dopiero po powrocie Malwiny do domu. Nie chciała mu o tym powiedzieć wiedząc, że w trosce o jej bezpieczeństwo nie pozwoliłby jej pojechać do kraju, który był przyczyną tylu jej nieszczęść.
Razem z Patrykiem, oprócz Polski odwiedziła jeszcze Amerykę, Australię, Grecję i Włochy.
W 1970 roku zmarła Anna, a w 1981 Zygmunt. Urodzony w Auckland brat Ignacy wstąpił do zakonu Braci Chrystusowych (Christian Brothers) i był cenionym nauczycielem. Zmarł nagle w 2005 roku na Rarotonga, gdzie uczył w szkole średniej. Ukochany mąż, Patryk Schwieters zmarł w 2018 roku. Siostra Halina mieszka w Christchurch.
W Auckland ceniono ją za nieustanne starania o zachowanie pamięci historii Polski, kultywowanie piękna i czystości języka polskiego oraz umacnianie tożsamości Polaków różnych generacji żyjących na antypodach. Nadano jej tu miano „strażnika pamięci narodowej”. Jej postawę doceniało szczególnie młodsze pokolenie polskich emigrantów, którzy mogli od niej usłyszeć to, czego nie uczono na lekcjach historii w Polsce.
W ojczyźnie, docenienie jej zasług nastąpiło dopiero po upadku komunizmu i odzyskaniu przez Polskę niepodległości, już pod koniec jej życia. Władze Rzeczpospolitej uhonorowały ją w 2017 roku Krzyżem Oficerskim Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej.
Wśród innych przyznanych jej honorów i odznaczeń trzeba wymienić: Order Społecznej Fundacji Pamięci Narodu Polskiego „Polonia Mater Nostra Est” (Warszawa 1999); Złoty Medal Skarbu Narodowego (Londyn 1991); Złota Odznaka Honorowa SPK (Londyn 2000); „Medal Golgoty Wschodu – Katyń 1940” (Warszawa 2001); Krzyż Kombatancki SPK (Londyn 2009); Krzyż Zesłańców Sybiru; nie można też pominąć Medalu Wdzięczności od Księży Chrystusowców.
Wisia była niezwykle taktowną i skromną osobą, zawsze wdzięczną swoim wychowawcom, zapatrzoną z szacunkiem w żołnierzy kombatantów, duszpasterzy. Nie należała do liderów, zawsze jednak ich wspierała i pomagała. Należała do tych pracowitych „mrówek”, na które zawsze można było liczyć.
Wydaje się, że Malwina Zofia Schwieters, mimo mieszkania na antypodach, nigdy nie opuściła Polski. Miała ją zawsze w sercu. Nigdy nie przestała służyć Polsce i Polakom. Udowadnia to całe jej życie.
W środowisku Polonijnym w Auckland będzie nam jej bardzo brakowało. Cześć Jej Pamięci.
Opracował Jacek Drecki.
Auckland luty 2022.